Marcin Sikorski
W tej całej obsesji
metodyk zadziwiająco ciężko odnaleźć szczegółowe i liczne dowody na to jak
konkretne metodologie i podejścia wpływają na projekty. Co innego mówią
prywatne wyniki, wykonane przez niezależnych badaczy, a co innego raporty
zlecone przez szanowane instytucje.
W tym pierwszym przypadku w badaniach z 2014 roku projekty o podejściu iteracyjnym i zwinnym zakończyły się w 65% sukcesami. Lean miał 62%, Ad-hoc i tradycyjne podejście - 50%. Badania z 2007 były bardziej optymistyczne bo pokazywały, że zwinne metodyki to 72% dowiezionych projektów w porównaniu do tradycyjnego podejścia (63%) lub offshoringu (43%). W 2013 z kolei niemal wszystkie techniki - iteracyjna, zwinna, ad-hoc, tradycyjna - miały wartość około 75% sukcesu co pokazywało, że wszystkie są równie skuteczne. Tymczasem zeszły rok dostarczył nam pesymistycznych wyników ankiet - zwinne metody to raptem 55% sukcesu, iteracyjne podejście 36%, ad-hoc 29%.
Kto zatem ma rację?
Spirala szaleństwa
nakręci się jeszcze mocniej gdy zgłębimy zlecone badania.
PMI w swym raporcie Successin Disruptive Times twierdzi, że tylko 30% firm korzysta ze zwinnych metodyk odchodząc na rzecz innych, lepszych metod. Wellington w swej corocznej ankiecie The state of project management dowodzi, że raptem 60% metodyk wpasowuje się w przyjęte przez firmę cele czyniąc projekt dobrym do kontrolowania i dowiezienia. Co zabawne ten sam raport dowodzi, że z roku na rok rośnie niezadowolenie pracowników dotyczące zarządzania projektami - aż 56% uważa, że poziom realizowanej dojrzałości jest mocno kulawy. W tym samym tłumie PWC zachwyca i rozpływa się nad zwinnym podejściem przewidując “Agile i DevOps zdominują rynek… To międzyfunkcyjne, iteracyjne podejście (...) będzie wielką zmianą - obarczoną fałszywymi startami i błędami - ale z powodzeniem położy podwaliny pod innowacje skierowane na klienta ” zaś KPMG w raporcie The state of play in project management dowodzi, że tak naprawdę nie ma czym się zachwycać bo tylko 30% organizacji dostarcza na czas swoje projekty z czego raptem 24% podejmuje się tego w zwinnej metodyce..
Zapewne gdybym spędził jeszcze więcej czasu na poszukiwaniach dokopałbym się do jeszcze większej biegunowości rezultatów.
I chociaż stare porzekadło mówi “liczby nie kłamią, ludzie już tak” ja nadal nie mogę odnaleźć prostej odpowiedzi na swoje pytanie - czy potrzebujemy tyle metodologii?
A pytanie to nabiera nowego znaczenia gdy skupimy się na jeszcze jednym aspekcie - kompleksowości rozwiązań z obszaru internetu rzeczy.
Bo i jak możemy dojrzale podejść do projektu wiedząc jak wiele z nich notorycznie kończy się porażką? A jeśli tak to czy powinniśmy, po raz kolejny, angażować nową metodologię tylko i wyłącznie dla projektów IoT? Czy są one aż tak wyjątkowe?
Jeśli zgodzimy się na tak radykalny krok to czy rozwiązaniem naszego problemu będzie propozycja zaproponowane przez Toma Collinsa?
Twórca tzw. Methodology
for buidling IoT solutions której celem, jak pisze, jest:
Umożliwić wszystkim ludziom korzystanie z Internetu Rzeczy, tak by widzieli i czuli ten potencjał, poprzez iteracyjne prototypowanie i mentalność „lean startup”. Po to by ludzie, społeczności i organizacje mogły pomyśleć, wyobrazić sobie i zapytać „Co dalej?” (...) Naszym celem jest zbudowania sensownego Internetu Rzeczy dla ludzi.
Inicjatywy motywowane wyłącznie zyskiem i polityką utrudniają innowacje. Brakuje w nich kreatywności, entuzjazmu i odwagi potrzebnych do wkroczenia w nieznane. W duchu cyfrowej społeczności i społeczności Open Source należy podjąć nowy wysiłek współpracy, aby Internet Rzeczy stał się rzeczywistością. Metodologia IoT ma na celu zapewnienie luźno ustrukturyzowanego ekosystemu o wzajemnej wartości dla wszystkich uczestników, napędzanego dzieleniem się, współpracą i uczeniem się. Ekosystem złożony z narzędzi, wzorców projektowych, odniesień do architektury i wytycznych do tworzenia rozwiązań IoT. Jest to metodologia iteracyjna, która rozwija się iteracyjnie. Żyje, rośnie, rozwija się, nie ma daty zakończenia ani ograniczeń budżetowych.
Sama metodologia ma
oprzeć się o 6 filarów m.in.
Trochę prościej
wyjaśnione zostało to na oficjalnej stronie iotmethodology.com, która sugeruje
trzy fazy cyklu życia produkcji IoT:
Rzecz jasna na tym etapie ciężko jest wróżyć czy to podejście będzie lepsze niż dotychczasowe i czy odniesie ono sukces na istniejącym rynku technologicznym. Czy w ogóle zmieni ono świat na lepsze i sprawi, że łatwiej będzie adaptować tę technologię w XXI wieku?
Najlepiej odpowiedział
na to pytanie zespół Ivara Jacobson, Iana Spence oraz Pan-Wei Nga w felietonie Is
There a Single Method for the Internet of Things?, którzy twierdzili:
IoT tak naprawdę nie brakuje metod. Badania pokazują wyraźnie, co w sumie nie dziwi, że nie ma jednego uniwersalnego podejścia do tej technologii. Zamiast tego potrzebne nam są wszystkie metody - kaskadowe i zwinne, dla małych aplikacji i złożonych systemów (...). Nowością naszych czasów jest to, że większy klient potrzebuje tego wszystkiego w tym samym czasie, a jednocześnie ze skompresowanymi odcinkami czasu, co znacznie zwiększa złożoność. Dlatego potrzebnych jest wiele metod. Mniejszy dostawca potrzebuje bardziej szczegółowego i ukierunkowanego podejścia, ale jednocześnie takiego, które może się rozwijać wraz z rozwojem nowych produktów i pojawieniem się nowych problemów. To sprawia, że zastosowanie nadal znajdują takie metody jak RUP i SAFe, Scrum, historie użytkowników i przypadki użycia i wiele więcej. Jak zawsze w przypadku każdego nowego trendu, zrodzą się nowe metody.
Internet Rzeczy to technologiczny świt dla różnych branż, fundamentalnie zmieniający podstawy codziennego życia. Upewnijmy się, że nasze praktyki inżynierii oprogramowania nie pozostaną w tyle. Przestańmy wytwarzać nieelastyczne, monolityczne metody, które nie są łatwe do przyjęcia. Zamiast tego skoncentrujmy się na niezbędnych praktykach, które zapewniają stopniową i bezpieczną ścieżkę rozwoju zespołów i organizacji oraz rozwijania ich metod pracy.
Przypomina mi się w tym
momencie fragment pochodzący wprost z Rozmyślań Marka Aureliusza, który
doskonale zakończy nasze dzisiejsze rozważania dotyczące zmian i spoglądania z
nadzieją w przyszłość. Dedykuję go wszystkim tym, którzy zarówno wierzą w
nieustanny cykl zmian jak i tym, którzy twardo wierzą, że raz wydeptana ścieżka
jest najlepszym nauczycielem życia:
Wszystkie części całości, ile ich z natury swej świat sobą ogarnia, muszą ulec zepsuciu. Niech to będzie powiedziane w znaczeniu: zmiana. A jeśli to jest dla nich naturalnym złem i koniecznością naturalną, to całość nie byłaby dobrze prowadzona przy tej wędrówce cząstek ku zmianie i przy ich ustroju przeznaczającym je w rozmaity sposób na zniszczenie. Czyż zaprawdę natura sama postarała się o szkodzenie swym częściom i poddanie ich złemu, co więcej, by z konieczności w nie wpadać musiały, czy też bez jej wiedzy to się dzieje? I jedno i drugie nie do uwierzenia. A gdyby ktoś, biorąc za nawias naturę, wyprowadzał to z ustroju części, to i tak śmieszne jest twierdzić równocześnie, że części całości na mocy swego ustroju dążą ku zmianie, a równocześnie czuć zdziwienie lub niezadowolenie, jakby z powodu czegoś, co jest sprzeczne z prawami natury, zwłaszcza że rozkład następuje w te same pierwiastki, z których się każda poszczególna rzecz składa. Następuje bowiem albo rozsypanie pierwiastków składowych albo przemiana części stałych w ziemię, lotnych w powietrze, tak że je wchłania w siebie napowrót myśl twórcza wszechświata, mniejsza o to, czy on się w ogniu okresowym odradza czy drogą niewidzialnych odmładza zmian. A nie sądź, że ta część stała i lotna istnieje już od początku. Wszystko to bowiem urosło wczoraj czy przedwczoraj z pokarmu i wdychanego powietrza. To więc ulega zmianie, co otrzymało, a nie to, co matka zrodziła. A chociaż przypuścisz, żeś z tamtym związany w swoisty jakiś sposób, to się to w niczym istotnie nie sprzeciwia — jak sądzę — temu, co powiedziałem.