Marcin Sikorski
Ach gdybym tylko
został futurystą w erze nowego renesansu...
Wówczas z pasją
uczyłbym by zwracać większą uwagę na życie i technologie dziejące się
nieopodal. Szczególnie te, które tak łatwo i przyjemnie ignoruje się przez
nieznajomość oraz niezrozumienie.
Założyłbym klan
entuzjastów i zwolenników, którzy wyznawali by ze mną dataizm - filozofię, w
której na piedestale stałyby dane. Religię, której bożkiem byłaby informacja.
Ideologię, której dogmaty oparłbym na wierze w nieomylność spływających danych.
Nieustanny potok, który zawsze ma rację. Ocean, w którym można odnaleźć prawdę.
Źródełko, które przepowiada przyszłość. Tajemnicze, nieodgadnione,
nierozpoznane, lecz wi(e)dzące więcej ode mnie.
Jako futurysta nie
silił bym się na truizmy - straszyłbym niedowiarków i utwierdzał zwolenników w
ich właściwym wyborze. Podzieliłbym społeczeństwo wedle prostego algorytmu -
technicznie godnych oraz tech-analfabetów. Tych których czeka zbawienie i
ofiary losu, które nie dostrzegają zbliżającej się fali zmian, która już dziś
podmywa im fundamenty życia.
Futurystyczny zmysł
pozwalałby mi nawracać zagubiony biznes, który trzyma się starych ram. Ten sam
biznes, który okopał się bezpiecznie w okopach zwanych: “ekologią,
samoświadomym pracownikiem, dobrą zabawą i pozornymi zmianami”, które w istocie
są wyświechtanymi szatami króla zmierzającego na wygnanie. W odludne miejsce
tych, którzy negują rzeczywistość.
Mój futurystyczny
zmysł nakreśliłby nowego witruwiańskiego człowieka, którego proporcje cielesne
mieszały się w relacji z technologią i nieustannym procesem zmian. Nowy człek
wpisywałby się w rzeczywistość przepełnioną chmurami, IoT, AI, Blockchainem,
VRem, VC oraz pojęciami, które sam Lem kreślił by ostrożnie na kartach swych
powieści.
Pozycja futurysty
namaściła by mnie mocą do czynienia cudów i głoszenia nadziei!
Mógłbym wskazać pociąg
do wiedzy i szukania sensu życia. Proponowałbym zaangażowanie, relację, miłość
oraz świadomość jako lek na technologiczne zagubienie, które nie musi oznaczać
pustki. Wskazałbym na współczucie, wyobraźnie, etykę, kreatywność, emocje,
empatię jako możliwość bezpiecznego dojrzewania w szalenie niestabilnym
świecie. Słowo “algorytm” postawiłbym na szali z “androrytmem” - cechami, które
należą wyłącznie do człowieka i czynią go wyjątkowym i unikalnym elementem na
mapie świata.
Karciłbym jednak
edukację. I rządy. Oraz status quo, który zgubił posmak ryzyka. Ludzi, którzy
są ospali i dali sobie narzucić niespójną, osobliwą wizję świata przepełnionego
konsumpcją i łatwo zastępowalną pracą. Tech-nomadów występujących jako pacynki
obskurantyzmu. Mówiłbym często i gęsto o umysłowej ciemnocie i wstecznictwie,
który odbije się na ludziach. Straszyłbym maszynami, które czają się za rogiem.
Prostotą zastąpienia tych, którzy nieugięci ideowo ugną się pierwsi biznesowo.
Potem sięgnąłbym do
worka swoich wyświechtanych haseł i opowiedział o granulacji i limitach. O
chaotycznym środowisku, trudzie łączenia, zawiłej terminologii i zajadłej
konkurencji. Przynosiłbym problemy, niepokoił zanikiem prywatności, ganił
bezpieczeństwo. Kpił z bezcelowości, jasnych planów i chwiejnej promocji.
Koniec końców
stwierdziłbym, że nie istnieje większa przyjemność jak publicznie sponiewierać
dobre imię zagrożenia by potem ogłosić się zbawcą, któremu od zawsze zależało.
Ach gdybym tylko został futurystą w erze nowego renesansu...